Jak to się stało, że ratownik medyczny, został fotografem noworodkowym?

W poprzednim poście opowiedziałam o moich pierwszych krokach w fotografii jako takiej, jeżeli jesteś tego ciekaw, kliknij tutaj.

Ratownictwo medyczne okazało się bardzo pasjonujące, zresztą zgodnie z moimi przewidywaniami. Wkłucia, szycie ran, masaż serca, intubacja (oczywiście zajęcia odbywały się na fantomach, nikt nas nie rzucił prosto do szpitala), nic mi nie było straszne. Najbardziej jednak czekałam na zajęcia z ginekologii i nie mogłam się doczekać praktyk na tym oddziale. Niestety w programie ratownictwa nie ma ich tak dużo, jakbym chciała.

Za to kiedy przyszedł czas na wybór tematu pracy licencjackiej od razu wiedziałam, że chcę pisać o czymś z zakresu położnictwa. Moją promotorką została cudowna położna i dzięki temu cały trzeci rok spędziłam na porodówce. Byłam zafascynowana, ale i obyta, bo sama w tym czasie zostałam mamą Frania. Fotografia cały czas się gdzieś przewijała, robiłam zdjęcia na weselach i komuniach oraz wykonywałam pierwsze sesje noworodkowe. Byłam wtedy na tyle szalona, że jeździłam po domach i mieszkaniach klientów za każdym razem wioząc ze sobą cały mój majdan, czyli aparat, dekoracje, lampę i propsy. Jak można się spodziewać macierzyństwo bardzo mnie odmieniło, ale też przewartościowało moje spojrzenie na życie. Nadal bardzo chciałam pracować, natomiast zamiast położnictwa, czekała mnie praca na sorze…

Przeżyłam tam wiele pięknych i wzruszających chwil, ale też wiele bardzo ciężkich, pamiętam każdy bardzo ciężki przypadek, każdego człowieka, który umarł podczas mojej zmiany, każde śmigło, które przyleciało z pacjentem w ciężkim stanie, każdą walkę na sali czerwonej, czyli walkę o życie… Niestety praca na sorze wiąże się też z osobami uzależnionymi czy bezdomnymi. Jest to bardzo wymagająca praca, jak i niebezpieczna, ze względu na duże ryzyko zawodowe. A ja w domu miałam małe dziecko… W tym momencie podjęłam decyzję, że pracę w szpitalu muszę odłożyć na później. Wiedziałam, że do szpitala wrócę, ale w tym momencie muszę skupić się na własnym dziecku i nie wchodzą w grę zmiany szpitalne po 12h. Ponieważ w fotografii szło mi lepiej niż dobrze postanowiłam rozszerzyć działalność, wynająć studio i rzucić się w wir pracy. Zaraz po obronie wystartowałam na pełen etat – sesje noworodkowe, na pół roku, na roczek, na każde urodziny, na chrzest, na komunię, minisesje świąteczne i oczywiście fotografia ciążowa i rodzinna. Z czasem zaczęło mnie to męczyć, ponieważ czułam, że robię wszystko i nic. Niby szło mi dobrze, ale wciąż szukałam siebie, potrzebowałam własnej “specjalizacji”. Czułam, że się nie rozwijam, tylko próbuję przetrwać na rynku. Największą radość sprawiały mi sesje noworodkowe i właśnie tego najbardziej lubiłam się uczyć. Poza tym od zawsze miałam pewną rękę do dzieci i czułam, że mogę zrobić dużo nowych, ciekawych rzeczy.

Warsztaty noworodkowe w Polsce dopiero raczkowały, zatem dużo musiałam się uczyć na własną rękę. Wbrew temu, czego się spodziewałam, moje własne dziecko mi w niczym nie pomogło, a wręcz przeciwnie. Do dzisiaj odradzam moim kursantkom naukę na własnym maluchu. Praca okazała się cudowna, satysfakcjonująca i piękna. Poznałam mnóstwo wspaniałych maluchów i ich rodziców, wielokrotnie obserwowałam dzieci, które wracały na kolejne sesje. Z czasem przekonałam się, że właśnie to muszę robić w życiu, bo nic innego nie da mi takiego spełnienia. No może oprócz pracy w szpitalu, którą cały czas miałam z tyłu głowy, ale wiedziałam z czym to się wiąże. Miałam małe dzieci, a praca jako ratownik medyczny była bardzo wymagająca. Do tego tryb zmianowy i duże ryzyko. Miałam dużą potrzebę współpracy ze szpitalem, ale nie mogłam rzucić wszystkiego z dnia na dzień, poza tym wiedziałam, że za fotografią noworodkową też będę tęskniła. Wtedy trafiłam na wspaniałe miejsce i nową pracę, która odmieniła moje życie zawodowe i prywatne. Już niedługo napiszę więcej o tym, co to takiego i jak to się potoczyło dalej.

Leave a Comment